Przy poprzedniej relacji jaką miałem przyjemność pisać dla naszego portalu dość długo walczyłem z problemem jak ugryźć temat – ta będzie zgoła odmienna, bo napisana niemal w rekordowym tempie zaraz po samej imprezie.
Od razu muszę wspomnieć, że w relacji pominąłem to, co działo się na scenie Electrocity – gdzie nie widziałem dla siebie kompletnie nic interesującego – skupiając swoją uwagę na Run to the Sun i Fly with me, które z mojego punktu widzenia były najważniejsze. Być może to błąd, być może powinienem zwrócić uwagę na wychwalanych w komentarzach The Bloody Beatroots – no cóż, ich sety jakoś mnie nie porywają, więc może innym razem. Dosłownie na chwilkę, przelotem, zajrzałem też na dwie nowe sceny - LOCO RECORDS 'N' SUPREME oraz SOUNDTRADE LIMITED, więc i o nich będzie kilka zdań.
Swoją relację muszę zacząć od tego, że na Electrocity jeżdżę – z jednym wyjątkiem – od 2008 roku, jest to więc chyba najczęściej odwiedzany przeze mnie festival. I nic dziwnego, gdyż była to dla mnie (i nadal jest, chociaż następne akapity mogą na to niezbyt wskazywać) absolutna czołówka jeśli chodzi o polskie eventy. Organizacja, klimat, muzyka, niecodzienna lokalizacja jak na taki typ imprezy – wszystko to sprawiało lub sprawia, że mało gdzie mam taką ochotę wracać jak w gościnne mury Opactwa Cystersów w Lubiążu. Impreza w hali, na stadionie, na plaży, w parku – wszystko to gdzieś już było, a event w byłym co prawda, ale jednak kościele – to nie trafia się zawsze.
Swoje zwiedzanie opactwa w tym roku zacząłem od sceny LOCO RECORDS 'N' SUPREME – wypadło akurat na przejście pomiędzy setami Toma Glassa i Karola XVII & MB Valence. Można było z nich wywnioskować, ze całość klimatu zostanie utrzymana w stylistyce house, ale tego bardziej wysmakowanego i z górnej półki, może specjalnie na scenę z takim klimatem bym się nie wybrał, ale trafić tam przypadkiem i posłuchać przez dłuższą chwilę w ramach odpoczynku i lekkiego bujania – czemu nie. Później jeszcze, w ramach kontrolnego obchodu całego terenu imprezy wpadłem dosłownie na chwilę na drugą nową scenę, która również przywitała mnie sympatycznymi dźwiękami, serwowanymi w tym czasie chyba akurat przez Alexa – nie odrzuciło mnie, nie odstraszyło, po prostu spieszyłem się gdzie indziej – standardowa bolączka na imprezach, gdzie jest więcej niż 1 scena. Ogólnie sceny ciekawe jako „chill”, chociaż mi osobiście brakowało Gate to Hell – sam Driver na koniec Run to the Sun to trochę za mało, poza tym brakło już na niego sił.
Jak już pisałem, scena Electrocity odpadła w przedbiegach, zostały dwie – Fly with me i Run to the Sun. "Gospodarzem" tej drugiej był Ferry Corsten... i to było niestety słychać przez większość czasu. Każdy, kto miał okazję posłuchać setów tej niegdysiejszej legendy trance z ostatnich lat, wie, że obecnie z trance mają one tyle samo wspólnego co sety Tiesto – czyli 1-2 legendarne kawałki wplecione gdzieś pod koniec (w tej roli na EC „wystąpiła” m.in. Gouryella), a cala reszta seta utrzymana w stylistyce big roomowo – trouse'owo - trapowej... I niestety to wystarczy, by wielu ludzi ślepo uwierzyło, że obie "legendy" jeszcze wrócą do swoich muzycznych korzeni, innym wystarczy mocarny bas wydobywający się z głośników by mieć niedosyt (tak było właśnie w przypadku EC i Ferry'ego), a nielicznej garstce po prostu krwawią uszy i szukają drogi ucieczki (tu muszę się znowu odwołać do mojej poprzedniej imprezowej relacji, bo odczucia miałem bardzo podobne – na szczęscie było gdzie ucieć, ale o tym za chwilę). O ile po Ferrym można się było spodziewać określonego stylu, o tyle na setach Bobiny czy Sieda van Riela można było mieć nadzieję na odpoczynek – niestety. W secie Sieda tracków z prawdziwego trance było tyle, ile mógłby policzyć na palcach jednej ręki pechowy saper, u Bobiny właściwie wcale. Rekompensatą dla zawiedzionych klimatem tej sceny był za to set Johna O'Callaghana, ale tu nie ma się czemu dziwić – na tego człowieka zawsze można liczyć. Nie dość, że zagrał to, z czego jest najbardziej znany (połączenie tech trance i psychodelic), ale też dzięki małemu b2b z Ferrym niejako "zmusił" go do zagrania po staremu – więc dało się usłyszeć nawet "Adagio for strings" Williama Orbita w remiksie Corstena. Rzadko spotykana sytuacja ostatnio, nieprawdaż? ;) Takich b2b było zresztą więcej – towarzyszyły pojawieniu się każdego nowego DJa (zamiast klasycznych intro), który przez kilkanaście minut grał z gospodarzem sceny. I to właśnie w czasie tych epizodów było najwięcej „magicznych momentów” jak np. First State - „Falling” z b2b Ferry'ego z Siedem. Warto w tym miejscu wspomnieć także o miłym akcencie, jakim była polska flaga z logotypami większości zaproszonych artystów powieszona na DJce w czasie seta Sieda.
Napisałem wcześniej, że jedną ze "stałych" jest klimat. I chociaż po poprzednim akapicie można odnieść wrażenie sprzeczności, jest coś, co nie zmieniło się niemal od samego początku istnienia tej marki. Scena Fly with me. Surowe wnętrze czyli nagie ściany, skromnie tylko wypełnione nowoczesnym oświetleniem, powalające nagłośnienie, specyficzny tylko dla tej sceny pogłos i ciężka, mocna muzyka z klimatów minimal i tech. Nastia, Gregor Tresher, Sasha, Dubfire – każdy z artystów, którego miałem okazję tam posłuchać miło łechtał moje zmysły wychowane na industrialnych klimatach (śląskie pochodzenie zobowiązuje) i dawał odpoczynek skołatanym nerwom i zmęczonym uszom po wybrykach artystów na Run to the Sun. I to właśnie dzięki tej scenie nadal uważam Electrocity za jeden z najważniejszych eventów na polskiej mapie. Można wymieniać drobne potknięcia takie jak średniej jakości gastronomię (ale tak jest na prawie każdym evencie w PL), czy krótszy niż w latach poprzednich Festival Ognia (a może to tylko moje złudzenie?) – ale Electrocity i tak stara się dzielnie bronić wśród eventowej konkurencji. Choć muszę szczerze przyznać, że tegoroczna edycja była dla mnie zdecydowanie słabsza niż poprzednie. I mam tylko cichą nadzieję, że za rok potoczne określenie sceny Fly with me jako " sceny trance" będzie nieco bardziej zbliżone do rzeczywistości.
ZOBACZ zdjęcia z Electrocity Festival 2013